czwartek, 30 maja 2013

Do szpiku kości

- Czyli że mam raka, pani doktor?
- To nie jest żaden rak.
- Jak to?
- Tylko nowotwór.
(Nowotwór? Kurwa, a co to za różnica?)
["Dlaczego dociekliwość" s. 17]

***

Kiedyś napisałem w jednym z wierszy, że "chciałbym być chory na raka albo inne nieuleczalne świństwo". Wnioski: marzenia się spełniają. Chciałbym móc wrócić do tej chwili, ujrzeć siebie wtedy, dwudziestodwuletniego skurwiela, spojrzeć w ten nadęty, pierdolony ryj i powiedzieć: - Na drugi raz, zastanów się, zanim coś napiszesz, chuju tępy. Tyczy się to również i tej książki. Przegiąłeś i teraz dopiero będziesz miał przejebane. ["Dlaczego podróż w czasie" s. 130]

***

Boże niekończących się korytarzy. Módl się za nami. Boże wkurwionych
na cały świat. Módl się za nami. Boże niemych i ślepych
bądź też nadwzrocznych i nadmiernie gadatliwych. Módl się za
nami. Boże wkurwiających pozostałych w kolejce nieustannymi,
bezsensownymi pytaniami w stylu dlaczego pani doktor dzisiaj
nie przyjmuje, a jeśli przyjmuje, to gdzie, ale jak przyjmuje, skoro
nie przyjmuje, nie przyjmuje, to kiedy będzie przyjmować, i gdzie
iść z nogą, ale jaką nogą, kiedy nie ma gdzie iść, bo nie przyjmuje,
czyli, że nie przyjmuje, tak, nie przyjmuje, a co ja powiedziałam,
no to czy nie można się zapisać na następny termin, nie, nie
można się zapisać na następny termin, a dlaczego nie można się
zapisać na następny termin, bo nie przyjmuje, nie, bo jeszcze nie
ma kalendarzy na nowy rok, czyli, że dzisiaj nie przyjmuje, nie
przyjmuje, i tak w kółko! po niezliczoną ilość razy dziennie! Myślę,
że tak będzie wyglądać piekło. Módl się za nami.
Módl się za nami grzesznymi.
["Dlaczego jedynie żarliwa modlitwa s. 42]


Zajrzałam do książki Jaworskiego tylko na chwilę i wsiąkłam w nią całkowicie. "Do szpiku kości" czyta się na wdechu, aż do ostatniej strony. A potem zaczyna się od początku, już na spokojnie. I perwersyjnie delektuje się lekturą. Perwersyjnie, bo przecież czytanie o chorowaniu, zwłaszcza na nowotwór, satysfakcji dawać nie powinno. Wzbudzać żal, współczucie, empatię, litość – tak, ale nie satysfakcję.

Z tą książką jest jednak inaczej. Strzępy rozmów, krótkie scenki, wiersze i luźne uwagi są napisane z pazurem i bez taryfy ulgowej. Buzują od jadu, żółci i adrenaliny, choć można się domyślać, że skrywają zwykłą bezradność. Ta naturalnie od czasu do czasu się pojawia, ale szybko jest zagłuszana przez gniew i sarkazm. Bohater Jaworskiego rozbraja szczerością i mówieniem wprost na tematy niewygodne. Nad nim się nie biadoli, jego się cierpliwie słucha i - czasem niechętnie, fakt - przyznaje mu rację.

"Do szpiku kości" to efektowna mieszanka wybuchowa także od strony formalnej. Zaskakuje różnorodnością gatunków literackich i swobodą, z jaką autor nimi się posługuje. Jest w tym wszystkim jakaś niewymuszona naturalność, a zarazem niezwykła precyzyjność przekazu. Przede wszystkim jest jednak człowiek: żywy i prawdziwy, aż do bólu.

__________________________________________________________

Krzysztof Jaworski "Do szpiku kości", Biuro Literackie, Wrocław, 2013
__________________________________________________________

poniedziałek, 27 maja 2013

Nasze histerie, nasze nadzieje

Ja wiem, że niejednokrotnie drażnię, irytuję, ale trzymam wodze w silnej ręce. To, co robię, robię całkiem świadomie. Oczywiście wywołuje to zdumienie i gniew, dlatego, że jesteśmy przyzwyczajeni do ciepłych klusek, do haniebnego zaniżania wymagań; nasza sztuka to są wypracowanka na stopień dostateczny. Strasznie daleko odstaliśmy od poziomu światowego. Nasza sztuka to salaterki z budyniem. Jeszcze za mało drażnię, za mało odpycham, za mało atakuję. A przecież sztuka nie składa się z samych piękności, z urody, sztuka składa się z bólu, z gniewu, z rozpaczy, z tych wszystkich właśnie nieapetycznych składników. [s. 319]

Pod wypowiedzią Konwickiego z 1972 r. jest wiele prawdy: jego książki i filmy, z nielicznymi wyjątkami, mogą drażnić. Enigmatyczne, często wręcz niejasne, są dość trudne w odbiorze i interpretacji. Niejasność powoduje, że potrafią także niepokoić. Niewątpliwie wymagają skupienia i wysiłku intelektualnego, być może nawet ponownej lektury czy seansu. Te starania są jednak wynagradzane: zawsze coś można odkryć lub odczytać utwór na nowo. Innymi słowy: to źródła niewyczerpanej inspiracji.


Wywiady zamieszczone w „Naszych histeriach, naszych nadziejach” mogą do pewnego stopnia ułatwić odbiór twórczości Konwickiego, a przynajmniej zrozumieć, dlaczego wybierał takie, a nie inne rozwiązania. W ogóle tę książkę dobrze jest studiować partiami i jako uzupełnienie, dajmy na to, do obejrzanego właśnie „Salta” czy przeczytanej „Małej apokalipsy”. Smakowicie czyta się opowieści i anegdoty towarzyszące ich powstawaniu, zwłaszcza że spisywane były niemal na gorąco – najstarsze wywiady w zbiorze pochodzą z lat 60-tych.

Zakres materiałów zgromadzonych przez Kanieckiego pozwala traktować „Nasze histerie…” również jako biografię artystyczną jednego z najważniejszych polskich twórców. Z rozmów wyłania się uznany artysta z czasów PRL-u, później pisarz podziemny, a w dobie transformacji - ponownie pełnoprawny reżyser i literat. Nie zabrakło wspomnień z dzieciństwa i wojny, ankiet lekturowych, wypowiedzi jubileuszowych czy notki o legendarnym kocie Iwanie. To zdecydowanie lektura wielokrotnego użytku, zachęcająca do odświeżenia znajomości z twórczością Konwickiego i ewentualnego wykorzystania podpowiedzianych przez niego tropów. Takich jak ten o Conradzie:

Po prostu bałbym się zagłębić w tego człowieka, tak wspaniale skomplikowanego i tak nasyconego człowieczeństwem, uczciwym kompleksem polskim. „Lord Jim” – nikt mi nie wytłumaczy, że to nie jest o sobie, o kraju. To jest Polak, tylko angielski. Zaszyfrowany niedbale.
Trzeba przeczytać wspomnienia jego żony, żeby to zrozumieć. To jest wspaniałe. Ona, nie chcąc, opisuje cały nasz polski syndrom. Pisze tak: w piątek po południu ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyłam. Stało trzech dziwnych panów, w płaszczach do ziemi, każdy trzymał w ręku teczkę. Nie znali żadnego europejskiego języka, więc pobiegłam na górę po Josepha. Joseph zszedł i okazało się, że to są Polacy. Wprowadził ich do siebie i powiedział, żebym przez trzy dni do niego nie wchodziła. Ale po dwunastu godzinach oni nagle wyszli i już nigdy się nie pokazali. Ona to opisuje jako rzeczy zupełnie niezrozumiałe, a my wiemy: Polacy na delegacji przyszli do rodaka, pokłócili się, mieli być trzy doby, wyszli, poszli do domu.
Conrad jest wspaniały w tych swoich zmaganiach.
[s. 200-201]


_________________________________________________________________________________________

Przemysław Kaniecki „Nasze histerie, nasze nadzieje. Spotkania z Tadeuszem Konwickim” Iskry, Warszawa, 2013
_________________________________________________________________________________________


piątek, 24 maja 2013

Bruno Schulz wiosennie

W maju były dni różowe jak Egipt. Na rynku blask wylewał się ze wszystkich granic i falował. Na niebie spiętrzenia letnich obłoków klęczały skłębione pod szczelinami blasku, wulkaniczne, obrysowane jaskrawo, i — Barbados, Labrador, Trinidad — wszystko zachodziło w czerwień, jakby widziane przez rubinowe okulary, i przez te dwa, trzy pulsy, zmroczenia, przez to czerwone zaćmienie krwi, uderzającej do głowy, przepływała przez całe niebo wielka korweta Gujany, eksplodując wszystkimi żaglami. Sunęła wzdęta, prychając płótnem, holowana ciężko wśród wypiętych lin i krzyku holowników, przez wzburzenia mew i czerwony blask morza. Wtedy wyrastał na całe niebo i rozbudowywał się szeroko ogromny, pogmatwany takielunek sznurów, drabin i żerdzi, i grzmiąc wysoko rozpiętym płótnem, rozbijał się wielokrotny, wielopiętrowy spektakl napowietrzny żagli, rejów i brasów,w którego lukach ukazywali się przez chwilę mali zwinni Murzynkowie i rozbiegali się w tym płóciennym labiryncie, gubiąc się wśród znaków i figur fantastycznego nieba zwrotników.


Potem sceneria zmienia się, na niebie, w masywach chmur kulminowały aż trzy na raz różowe zaćmienia, dymiła lśniąca lawa, obrysowując świetlistą linią groźne kontury obłoków, i — Kuba, Haiti, Jamajka — rdzeń świata szedł w głąb, dojrzewał coraz jaskrawiej, docierał do sedna i nagle wylewała się czysta esencja tych dni: szumiąca oceaniczność zwrotników, archipelagijskich lazurów, szczęśliwych roztoczy i wirów, ekwatorialnych i słonych monsunów.

Z markownikiem w ręku czytałem tę wiosnę. Czyż nie był on wielkim komentarzem czasów, gramatyką ich dni i nocy. Ta wiosna deklinowała się przez wszystkie Kolumbie, Kostaryki i Wenezuele, bo czymże jest w istocie Meksyk i Ekwador, i Sierra Leone, jeśli nie jakimś wymyślnym specyfikiem, jakimś zaostrzeniem smaku świata, jakąś krańcową i wyszukaną ostatecznością, ślepą uliczką aromatu, w którą zapędza się świat w swych poszukiwaniach, próbując się i ćwicząc na wszystkich klawiszach. [...]


Bruno Schulz, Sanatorium pod Klepsydrą, [w:] Opowiadania; Wybór esejów i listów, Wrocław 1989, s.135-136

wtorek, 21 maja 2013

Chodź, opowiem ci bajeczkę

Baśń (inaczej: bajka magiczna) - utwór narracyjny, którego fabuła, zdarzenia, postacie są rodem z krainy wyobraźni; przekazujący czytelnikowi ważne myśli, pouczenia, przesłania. Przedstawia cudowne zjawiska, w których autor umieścił piękno i marzenia człowieka o świecie dobrym, pięknym i pełnym prawdy.

Powyższa definicja doskonale pasuje do książki Kathryn Stockett opisującej los kilku czarnych służących z Mississippi. Jest to powieść obyczajowa osadzona w konkretnym miejscu (Jackson) i w konkretnych czasach (lata 1963-1964), niemniej nagromadzenie niesamowitych postaci i zrządzeń losu każe mi traktować „Służące” właśnie jako utwór o charakterze baśniowym. Żeby nie być gołosłownym: u Stockett mamy pozytywne bohaterki (tytułowe służące) toczące nierówną walkę ze złymi mocami (białe chlebodawczynie), których ucieleśnieniem jest zła czarownica (panienka Hilly). Uciśnionym pomaga dobra wróżka (Skeeter) i po pokonaniu licznych przeciwności losu dobro i sprawiedliwość mogą wreszcie zatriumfować.


Być może to wszystko by mi nie przeszkadzało, gdyby autorka wykazała się większym polotem. Niestety najwyraźniej uparła się oddać hołd swojej czarnej niani z dzieciństwa i milionom innych służących, często źle traktowanych przez białych pracodawców. Jej bohaterki są uczciwe, pracowite i pobożne, w pokorze znoszą swój ciężki los. Jeśli postępują źle (co zdarza się niezmiernie rzadko), powodowane są wyłącznie poczuciem krzywdy ze strony białych. A białe panie (panowie prawie nie występują w świecie Stockett) są skuteczniejsze od Ku-Klux-Klanu, jako że potrafią zniszczyć człowieka bez użycia przemocy. Na dodatek są złośliwe, głupie i perfidne.

Oprócz jednowymiarowych postaci autorka z upodobaniem powiela stereotypy. Jeśli w powieści pojawia się czarny mężczyzna, to nadużywa alkoholu i bije żonę. Jeśli jest bohaterem pozytywnym, szybko ginie śmiercią tragiczną lub okazuje się księdzem. Czarne kobiety świetnie gotują, a dzięki zaradności z gospodarstwem radzą sobie lepiej niż ich wykształcone panie. Te z kolei to zarozumiałe damulki, którym zależy jedynie na założeniu rodziny i dostatnim życiu. Wyrywająca się z tego szablonu Skeeter wpada z kolei w inny schemat: oto zakompleksiona panna z prowincji przeradza się pewną siebie kobietę, a dzięki inteligencji i niezłomnemu charakterowi zaczyna robić karierę w wielkim świecie.


Jak przystało na baśń, w „Służących” nie mogło obejść się bez cudów. Czarne pracownice przełamują strach i z narażeniem życia pracują nad książką białej panienki. Książka naturalnie robi zawrotną furorę wśród białych Amerykanek, nie tylko tych ze stanu Mississippi. Bulwersujący i głęboko niesmaczny akt upokorzonej służącej uchodzi jej na sucho, ta sama postać staje się aniołem stróżem i powiernicą białej bidulki. Jednym z bardziej spektakularnych cudów w powieści jest gwałtowna poprawa zdrowia chorej umierającej na raka.

W książce Stockett nie ma miejsca na złożone postaci i dylematy, które zmusiłyby czytelnika do refleksji, a tym bardziej do zajęcia stanowiska. Wszystko jest wyłożone jasno i dobitnie, a gdyby ktoś nie zrozumiał przekazu powieści, został on dwukrotnie objawiony w finale (bez względu na kolor skóry jesteśmy tylko dwiema istotami ludzkimi). „Służące” to typ literatury operującej tanimi chwytami, jawnie grającej na emocjach czytelnika. O ile lektura sprawia przyjemność i działa kojąco, to temat ważny i rzadko poruszany potraktowany został w sposób niezwykle uproszczony i infantylny. Czyli zupełnie jak w bajce dla dzieci.

__________________________________________

Kathryn Stockett ‘The Help’, Penguin Books, 2010
__________________________________________

piątek, 17 maja 2013

Klub Czytelniczy (odc. 29) - Poczucie kresu

Pamiętam, niekoniecznie w tej kolejności:
- błysk po wewnętrznej stronie nadgarstka;
- parę unoszącą się z mokrego zlewu, gdy ktoś wrzuca do niego ze śmiechem gorącą patelnię;
- krople spermy, wirujące w kratce ściekowej, nim zostaną spłukane i powędrują w dół wysokiego domu;
- rzekę płynącą absurdalnie pod prąd, jej fale oświetlone myszkującymi światłami kilku latarek;
- inną rzekę, szeroką i szarą, bieg jej nurtu zamaskowany przez uporczywy wiatr, który marszczy powierzchnię;
- wodę w wannie, od dawna wystygłą za zamkniętymi drzwiami.

Tego ostatniego nie widziałem na dobrą sprawę, ale to, co pozostaje w pamięci, nie zawsze jest równoznaczne z tym, czego człowiek był świadkiem.
[s. 9]


Pytania do dyskusji:

1. Czy Tony jest wiarygodnym narratorem? Dlaczego?

2. W powieści pojawia się kilka definicji historii. Według narratora to kłamstwa zwycięzców, według jego nauczyciela - iluzja pokonanych (s. 24). Adrian uważał, że historia jest pewnością, która rodzi się w chwili, gdy niedoskonałość pamięci spotyka się z niedostatkami dokumentacji (s. 24). Po latach Tony zmienił zdanie i stwierdził, że to raczej wspomnienia ocalałych, którzy w większości ani nie odnieśli zwycięstwa, ani nie doznali klęski (s. 68). Która z definicji najlepiej pasuje do opowiedzianej historii?

3. Matka głównego narratora zasugerowała, że Adrian popełnił samobójstwo, ponieważ był zbyt inteligentny (s. 60). Zgadzacie się z tą opinią?

4. Dlaczego pani Ford pozostawiła Tony’emu spadek? Dlaczego Veronica zapisane mu pieniądze określiła mianem „krwawych pieniędzy” (s. 98)?

5. Dlaczego Tony zabiegał o zwrot pamiętnika Adriana?

6. Veronica od początku znajomości zachowywała się wobec Tony’ego dość obcesowo. Czy miała ku temu powody?

7. Jak interpretujecie tytuł powieści? Czy tytuł dobrze oddaje jej treść?

8. Jak oceniacie powieść Barnesa? Czy będziecie ją polecać innym?

9. Wasze pytania



Zapraszam do dyskusji.

środa, 15 maja 2013

Antywiosennie

Miron Białoszewski

Nowa wiosenna słabocha
czyli
wiersze antywiosenne





PRZEŁOM WIOSENNY
dobry

Ale się przecisnąć!
ze słabochą.



Kochacie siebie na wiosnę?
bo ja nie



wiosna jasna
jak cholera
działa na mnie
katrupiąco



za wiosennym podmuchem
poczułem się pół-duchem
pół-dupem



TAKI DZIEŃ

między nudą a siłami
między wstawaniem
a pobolewaniem
ziemia w potłuczonej wodzie
powie, ślisko
niebo


zimy nie lubię
wiosny nie lubię

po co mnie jeszcze
trzyma na czubie
moja gałąź



ta wiosna jest za długa a nie za wygodna
najpierw była
prościutka tramwajowa oddeszkowo-zmęczenkowa
wprost planetka
potem się popsuła zmarzła
potem jak odniebiała
to ja się zepsułem zgrzałem


Wiersze wybrane z tomu Białoszewskiego „Oho” (1985)



poniedziałek, 13 maja 2013

Ożenek

Oglądając gogolowski „Ożenek” wyreżyserowany przez Iwana Wyrypajewa w stołecznym Teatrze Studio miałam w głowie tylko jedną myśl: to jest zbyt teatralne. Począwszy od strojów z epoki (przesadnie eleganckich lub - dla odmiany - przesadnie niechlujnych), przez nienaturalną grę aktorów zwracających się częściej do publiczności niż do partnerów, na wymyślnej choreografii i sztucznej recytacji kończąc.

Łukasz Lewandowski i Marcin Bosak

Naturalnie w tym szaleństwie jest metoda, o czym reżyser i odtwórcy kilkakrotnie przed premierą wspominali, do mnie ona jednak nie trafia. Z jednej strony Wyrypajew puszcza oko do widza, dworując sobie z dawnej maniery grania, z drugiej wciąż w niej tkwi po uszy. Oglądając w internecie zdjęcia ze spektaklu widać, że wrażenie sztuczności było dodatkowo spotęgowane przez karykaturalne doklejane nosy i ogromne peruki, na szczęście z czasem  niemal całkowicie z nich zrezygnowano.

Karolina Gruszka i Monika Pikuła

O ile w przedstawieniu nie spodobała mi się celowa nienaturalność (do której mimo oporu można się przez 140 minut przyzwyczaić), to nie można nie docenić precyzyjnej gry aktorów. W ramach narzuconej konwencji, w powierzonych im rolach spisują się na ogół znakomicie. Dla mnie gwiazdą spektaklu pozostanie Łukasz Lewandowski wcielający się w postać Koczkariowa, który usilnie stara się wyswatać Podkolesina. W górze od fraka, w czarnych, obcisłych rajtuzach i z ufryzowanym czubem przypomina Mefistofelesa z dawnych ilustracji. Jest diaboliczny, sprośny i gotowy na wszystko, byle tylko osiągnąć cel. Kieruje się czysto egoistycznymi pobudkami – chce, aby kolega podzielił jego smutny los małżonka. Łukasz Lewandowski gra przez cały czas na bardzo wysokich obrotach, sprawiając, że postać Podkolesina (w tej roli niezbyt przekonujący Michał Bosak) schodzi na dalszy plan. Podobnie jest z rolami żeńskimi: o wiele ciekawsza jest swatka Fiekła w wykonaniu Moniki Pikuły niż irytująca swą głupotą panna na wydaniu (Karolina Gruszka). Zabawnym zabiegiem, choć nieplanowanym, okazało się posadzenie Jajecznicy na wózku inwalidzkim – Mirosław Zbrojewicz z powodu kontuzji nogi był cały czas wożony po scenie.

scena zbiorowa

Niewątpliwie dużo urody dodaje spektaklowi chór śpiewający rosyjskie pieśni oraz szklana tafla zawieszona w głębi nad sceną, które chwilami wprowadzają do spektaklu bajkowy nastrój. Bajka czy komedia, do dzisiaj się zastanawiam, jaki sens ma wystawianie „Ożenku” w konwencji wybranej przez Wyrypajewa. Nie dostrzegam tu beznadziei duchowej drogi, ani dramatu ludzi, którzy nie mogą znaleźć sensu w życiu, o czym na etapie prób mówił reżyser. Całość sprowadza się do prostego przekazu: niektórym na małżeństwie zależy, innym – nie. Z teatru wychodziłam bez żalu straty czasu, ale też bez impulsu do głębszej refleksji.

Karolina Gruszka


************************************************************************
"Ożenek" Nikołaja Gogola w przekładzie Juliana Tuwima
Teatr Studio w Warszawie

Reżyseria: Iwan Wyrypajew
Scenografia: Anna Met
Kostiumy: Katarzyna Lewińska

Występują: Karolina Gruszka, Maria Kania, Monika Pikuła, Julia Sobiesiak. Marcin Bosak, Jakub Kamieński, Łukasz Lewandowski, Franek Przybylski, Modest Ruciński, Radosław Walenda, Mirosław Zbrojewicz

Premiera - 4 lutego 2013 r.

Zdjęcia pochodzą ze strony Teatru Studio


piątek, 10 maja 2013

Improwizacje na klawiaturę komputera

Liczę w pamięci nazwiska pisarzy ukraińskich, których czytałam, i doliczam się zaledwie trzech: Andruchowycz, Śniadanko, Zabużko. Kojarzę jeszcze dwa (Prochaśko, Żadan), ale jak na znajomość literatury naszych sąsiadów to wciąż niewiele. Dzięki Biuru Literackiemu lista poszerzyła się właśnie o nazwisko Andrija Lubki, przedstawiciela najmłodszego pokolenia.


Z okładki „Killera” (autorstwa Rafała Kucharczuka) wyziera uzębione po aortę serce. Sugerując się tytułem można uznać, że organ atakuje, ale po dokładnych oględzinach da się zauważyć również szeroki uśmiech. Ta ilustracja dobrze charakteryzuje zawartość zbioru Lubki. Po pierwsze, wszystkie opowiadania dotyczą spraw sercowych, cokolwiek byłoby źródłem westchnień: kobieta, alkohol lub Czechow, który zamieszkał wewnątrz jednego z bohaterów. Po drugie, kilka razy na kartach książki pojawia się zabójca kierowany porywami serca. Po trzecie, czytając historie Lubki nie sposób zachować powagę.

Opowiadania z „Killera” są przede wszystkim lekkie i dowcipne, choć od czasu do czasu pobrzmiewa w nich i melancholijna nuta. Miłości i namiętności bohaterów podszyte są tęsknotą i niespełnieniem, które w zależności od przyjętej przez autora konwencji lekko zasmucają lub bawią. Oprócz mężczyzn tęskniących za dawną miłością znajdzie się tu babcia śledząca wymianę listów tajemniczej pary kochanków, pomysłowy milicjant próbujący podsycić uczucia żony, pisarz szukający natchnienia na plaży w Sobieszewie, czy wreszcie tytułowy killer, który zawód wybrał sobie przez przypadek. U Lubki jest zatem romantycznie, zabawnie, nostalgicznie i sensacyjnie.

W posłowiu (mogącym uchodzić za opowiadanie) autor pisze o przechowywaniu w pamięci drobnych zdarzeń i tworzeniu w ten sposób specyficznej kolekcji literackiej. W stosownej chwili z nagromadzonych epizodów i zdań powstaje literatura, czyli improwizacja na klawiaturę komputera [s. 124]. Sądząc po „Killerze”, z improwizowaniem Lubka nie ma żadnych problemów - z klawiszy spłynęło jedenaście chwytliwych utworów. O ile ten młody poeta i tłumacz wytrwa w prozie, chętnie poczytam go kiedyś w dłuższej formie.


Fragmenty opowiadań można przeczytać tutaj.

______________________________________________________________

Andrij Lubka "Killer" przeł. Bohdan Zadura, Biuro Literackie, Wrocław, 2013
______________________________________________________________

środa, 8 maja 2013

Jak to się robi w Szwecji

Ponarzekawszy na skromne obchody Roku Juliana Tuwima, a wcześniej również innych literatów, przypomniały mi się ubiegłoroczne działania Szwedów, którzy fetowali stulecie śmierci Augusta Strindberga. Postać barwna, ale i kontrowersyjna, także dzisiaj. Pod koniec listopada ub. roku w korespondencji dla „Rzeczpospolitej” Jacek Tomczuk tak pisał o promowaniu twórcy w jego ojczyźnie:


Plakaty z poważną miną pisarza (podobno dbał, by na zdjęciu się nie uśmiechać) wiszą wszędzie. Na słupach ogłoszeniowych, w sklepach, księgarniach, urzędach. Gazety ironizowały, że każda biblioteka przygotowała osobną półkę na dzieła pisarza.

– Dostaliśmy zadanie przedstawienia Strindberga jako pisarza współczesnego, z którym można się identyfikować – nie ukrywa Annika H. Wretman z muzeum Liljevalchs w Sztokholmie. – Spektakle, wykłady, filmy już nie wystarczą, by zwrócić na niego uwagę. Gdyby żył dzisiaj, byłby kimś w rodzaju wielkomiejskiego dandysa: modnie ubranego, korzystającego z Internetu, komórki..

Szwedzi zadbali więc, by ich narodowy pisarz miał konto na Facebooku i Twitterze, na którym regularnie publikowany jest jego „Dziennik okultystyczny", zapiski z lat 1896–1908, których sam autor zabronił upublicznić. Ich fragmenty po raz pierwszy ukazały się dopiero w 1977 roku. Teraz są dostępne dla wszystkich. Daty dzienne w sieci idealnie zbiegają się z oryginałem. Pisarz zresztą jest aktywnym internautą: przyjmuje znajomych na swój profil, komentuje wpisy innych.

– Udało się stworzyć nowy obraz Strindberga. Jako autora i człowieka – dodaje Annika H. Wretman. – Jest nowoczesny choćby jako rodzic, miał przecież pięcioro dzieci z trzema żonami i nieustanne związane z tym rozterki: pisać, zajmować się dziećmi czy zarabiać? No i tęsknota za nimi, bo kolejne rozwody rozdzielały go od nich.[...]
Cały artykuł dostępny jest tutaj, warto także obejrzeć całą galerię zdjęć.


Oczywiście Polska to nie Szwecja, możliwości finansowe inne, niemniej wiele z opisanych pomysłów nie wymaga wielkich nakładów. Bo czy taki Prus nie nadawałby się jak mało który pisarz do pisania na blogu i twitterze? Chętnie bym poczytała relacje Bolka np. z Euro 2012 albo z prac nad budową drugiego odcinka metra w stolicy. Myślę, że potraktowanie tuzów literatury z przymrużeniem oka odbrązowiłoby ich postaci i w rezultacie, być może, zachęciło do lektury. W końcu o to chyba m.in. pomysłodawcom Roku Iksa chodzi.



poniedziałek, 6 maja 2013

Czerwcowe spotkanie Klubu Czytelniczego

Tym razem wybór nieco ryzykowny, ale myślę, że „Bal w Operze” Juliana Tuwima może być dobrym pretekstem do rozmowy o poezji w ogóle, nawet jeśli nie jest to Wasz ulubiony gatunek literacki.;) Przy okazji wpiszemy się w Rok Tuwima, który jak dotąd obchodzony jest skromnie.

„Bal w Operze” powstał w 1936 r., na pełne wydanie musiał czekać aż do 1982 r. Ten poemat satyryczny przez wielu krytyków uznawany jest za szczytowe osiągnięcie Tuwima, a jednocześnie za arcydzieło XX-wiecznej literatury polskiej. Pełny tekst znajduje się na tej stronie.



Początek dyskusji: 14 czerwca 2013 r. Zapraszam serdecznie!


Jednocześnie proszę o propozycje lektur na wakacje – najlepiej krótkich i niezbyt skomplikowanych.;)



czwartek, 2 maja 2013

Świętując z Konwickim

Niedawno cytowałam Janusza Rudnickiego, któremu Polska kojarzy się z zupą, tymczasem Tadeusz Konwicki widzi tu raczej świeże ciasto, które się jeszcze nie ustało.
Z możliwych metafor, najbardziej elegancka metafora, bo przedstawiamy sobą teraz jakąś substancję, która maceruje się, fermentuje. Jest pełna starych rzeczy, które w Polsce odzywają jak kamienie na polu. O ile PPS ma wielkie trudności, żeby się odrodzić w takiej postaci, w jakiej ją lubiliśmy i podziwialiśmy, o tyle – nazwijmy wytwornie – wapory endeckie rodzą się z dnia na dzień same, tak jakby były, niestety, w nas zakodowane. Bóg raczy wiedzieć, w co się to wszystko uformuje.[...]
Cytat pochodzi z wywiadu udzielonego w 1991 r. Minęły dwie dekady, a my wciąż fermentujemy.



Dalej w tym samym wywiadzie:
Oczywiście, wiele można powiedzieć o tym, co w naszej historii jest wspaniałe. Przechodzi wówczas taki miły dreszcz, który może by i ktoś łaskawy nazwał patriotyzmem. Ale mnie się wydaje, że dla ogólnego zdrowia trzeba mówić jednak o rzeczach złych.

Przeczytałem w „Gazecie” głos jakiegoś pana, który tak się zirytował, jak ja bym się zirytował: „Dosyć już mam waszego pisania o wspaniałych Ukraińcach, Białorusinach, Żydach i o złych Polakach. Dosyć już tego!”. Otóż to wynika ze zbiorowej sugestii, ponieważ my o sami sobie dobrze piszemy od rana do nocy. Nie można otworzyć telewizji, żeby nie zobaczyć zacnych staruszków maszerujących pod sztandarami, nie można otworzyć gazety, żeby nie przeczytać o martyrologii, o naszym nieszczęściu, o naszym bohaterstwie. Każda sytuacja właściwie jest sakralizowana. I dlatego te rzadkie sceptyczne głosy tak anonimowego pana denerwują. A te głosy są zbawienne.[...]
_________________________________________________________________________________

Przemysław Kaniecki „Nasze histerie, nasze nadzieje. Spotkania z Tadeuszem Konwickim” Iskry, Warszawa, 2013, s. 173-174
_________________________________________________________________________________